Impresje Lecha “Opowiastki z kieliszka “- odc. 1

DB. Chwościk.

Do Warszawy jeździ cała Polska. Wiadomo: stolica da się lubić. Miasteczko leży nad Wisłą, w województwie mazowieckim, ileś tam kilometrów za Płońskiem jadąc od strony Gdańska. Stosunkowo łatwo trafić. Nawet jadąc ze Szczecina (a gdzie to? – zapyta tegoroczny absolwent szkoły podstawowej).

A w drugą stronę? Tu jest mało finezyjnie, chociaż na bogato. Bo warszawka jeździ do Kazimierza Dolnego. Dalej ani-ani. Ani bliżej, ani obok. Trasa Warszawa- Kazimierz to moduł odległości, wzorzec odcinka. Ilość modułów na jakie skazuje się warszawka, zależy od posiadanego samochodu i czasu. Dwa takie moduły to Mazury, trzy to Hel lub Zakopane. Więcej modułów w naszym zdecydowanie za małym kraju nie mieści się. Moduł jest niepodzielny, bo przecież niczego nie ma w odległości np. pół modułu od Warszawy lub dwóch i ćwierci. Trzy moduły na południowy wschód były kiedyś Bieszczady, ale czy są jeszcze? TVN i Fakt na ten temat milczą.

Warszawka siedzi na rynku w Kazimierzu i patrzy na siebie. Na swoje dzieci, swoje samochody i zamknięte w nich zmutowane zwierzęta. Stoi w kolejce po lody i zerka na swoje odbicia w ciemnych okularach. Łamiąc przepisy dotarli tutaj, do końca modułu. Zjedli sushi na obiad, burknęli coś do swoich żon, mężów i kochanek, wysłali SMS-a do kolegi z pracy, że zaraz będą wracać. I już. Przed nimi szalony powrót do podstawy modułu. Jazda w wężowisku TIR-ów i jednookich, lekko przekoszonych składaków ciągnących nieoświetlone przyczepki. Podziałki modułu wyznaczają stacje benzynowe z ulubionymi hot-dogami za dziesięć punktów oraz puste pudełka po radarach.

Moja szczęśliwa droga do Bliskowic biegnie obok modułu. To znaczy odcinek Warszawa-Radom jest modułowy jak najbardziej. Ale potem to już wiocha. Czyli cudowne nic. Cieniste drogi, koty wygrzewające się na płotach, stadka saren na polach, wiejskie kościółki obwieszone banerami reklamującymi Wiadome Radio. Słowem: pozamodułowa czasoprzestrzeń. Polska, z której uciekli tak zwani normalni ludzie. Kraina samotnych rodziców, opuszczonych obejść, zdziczałych sadów i pustych puszek po piwie.

Po drodze jest Wisła. Przeszkoda skutecznie dzieląca Polskę na pół: lewobrzeżną – europejską i tę drugą, azjatycką. O ilości mostów decyduje ta pierwsza strona i jest w tych działaniach odwiecznie wstrzemięźliwa.

Nad rzeką czeka prom. A dokładnie trzy promy do wyboru: w Nasiłowie, Janowcu oraz Solcu. Prom w Janowcu to prawdziwy wiślany lotniskowiec pływający w cieniu zamczyska. Przeprawa w Solcu odbywa się w scenerii niezmienionej od września 1939 roku (data czego? – tegoroczny absolwent gimnazjum). Nasiłów zaś jest najbardziej… hipsterski.

Na przystani w Nasiłowie stoi tabliczka z informacją o godzinach kursowania promu i dopisek, że w sytuacjach nadzwyczajnych, czytaj: poza tymi godzinami, należy mrugnąć światłami lub użyć klaksonu. Ja zawsze jestem tutaj w sytuacji nadzwyczajnej.

Wyrwany z drzemki lub stanu lekkiej nirwany kapitan uśmiecha się i wylewnie wita. Zaprasza na pokład, zwija dyżurne wędki. Płyniemy. Kapitan opowiada o stanie wody, o wielkim konarze tarasującym koryto rzeki. W jego bystrych oczach mieszka radość z wykonywanej pracy. Przekonuje o “coraz bardziej zbliżonym do rybnego” smaku ryb z Wisły. Szumi lekko zdezelowany silnik, w zakolu pławią się leszcze. Księżyc z trudnością prześwieca przez gęstniejące chmury. Powieściowe Zarudzie, zaraz podejdzie do nas młody Iwaszkiewicz (kto? – tegoroczny maturzysta) i delikatnym dotykiem sprawdzi, czy nie jest nam za zimno.

Opuszczam prom po metalowym trapie. Samochód wspina się stromym podjazdem na skarpę. Betonowe płyty na drodze potrząsają pojazdem, butelki z winem w bagażniku dzwonią aż miło. Czuję się jak kierowca obwoźnego sklepu wiozącego zabłąkanym w nadrzecznych wiklinach kochankom winny eliksir miłości. Jest ciepło, opuszczam szyby.

Zapach. Charakterystyczny zapach krowiego łajna. Raczej miły i swoiście przyswajalny. Jego delikatne echo błąka się czasami w wybitnych butelkach z Burgundii. Tutaj zmieszany z zapachem mleka, tataraku i świeżego błota. Zwalniam. Brzęk butelek cichnie, z mroku dobiega bezgłośne posapywanie. Droga w górę jest zatarasowana zbitą, wolno przesuwającą się masą żywego mięsa. Przede mną człapie gromada wolnych krów obywatelskich. Ostatni relikt wielkich i częstych w tych okolicach stad bydła. Jeszcze nie tak dawno temu całymi miesiącami, dzień i noc, pasły się na nadrzecznych łęgach. Wieczorami, na głos swoich właścicieli, podnosiły się wolno z zarośli i prężyły olbrzymie, żylaste wymiona. Dawały się doić. Lizały podawane im wielkie bryły brudnoszarej soli, wtykały wilgotne nozdrza pod pachy ludzi klepiących je dobrotliwie po szyi. Na niezliczonych krowich plackach rosły pieczarki i jesienne rydze.

Pac. Czarny chwościk spada na przednią szybę. Pan delikatnie ramieniem odsuwa krasule, toruje drogę w kolumnie krów, ręką pokazuje, by jechać śmiało. Pac! Wielkie, łaciate cielsko ogania się od much. Zakrzywione rogi o centymetry omijają lusterka. Do samochodu wpycha się wielki łeb z aksamitnymi, wyłupiastymi oczami. Pac!! Czerwona, cycata damulka wali chwostem po szybach. Rozstępują się powoli i szybko zamykają drogę odwrotu. Pobrzękując butelkami, płynę wraz z całym stadem. Mijana żywa cysterna mleka odwraca głowę. Widzę jej szeroki, różowy język oblizujący nozdrza. Szelmowsko puszcza oko. Łeb kołysze się ciężko jak w tandetnej samochodowej maskotce. Pac! chwościkiem po masce.

Stado skręca nagle i znika za drewnianą bramą. Właściciel uśmiecha się przepraszająco. Dotyka każdy rogaty łeb, coś do każdego zakolczykowanego ucha mamrocze. Każda właścicielka chwościka ma swoje imię, swój charakter i temperament.

Kupuję wielki dzban świeżo dojonego mleka.

Pytam, czy poznałby mleko od każdej z nich. Taka degustacja w ciemno. Pan milczy. Ma chorą żonę, jednego syna w Londynie, drugiego na budowie w Warszawie i córkę na jakichś studiach w Ostrowcu lub Lubiążu. Żadne tu nie wróci.

– Szukam kupca na moje ślicznotki.

– Nie szkoda panu?

Mężczyzna poprawia czapkę, co na wsi zawsze oznacza ukłon na dzień dobry lub do widzenia. Teraz znaczyło to drugie.

Przede mną droga była przeraźliwie pusta.

autor: Lech Mill