Impresje Lecha “Opowiastki z kieliszka “- odc. 2

DB. Rożek.

– To kto zjadł cielęcinę? – pytanie zawisło w powietrzu. Powisiało nad rozgrzanym zboczem, opadło na krzewy i z opóźnieniem dotarło do uszu pracujących. Nawet nie bardzo wiadomo, kto zadał pytanie.

Ale nie było paniki. Wszyscy wiedzieli, że jedzenia nie zabraknie. Pani Wiesia zrobiła pierogi ruskie a z domu przywiozłem cielęce parówki. Jedzone z bułką, na zimno, też pięknie komponowały się z naszym białym S&’12. Paniki nie było, chociaż lekki niepokój jednak pozostał. No bo kto zjadł cielęcinę?

Pod wielkim, rozłożystym orzechem włoskim zawsze mamy piknik wypoczynkowy, o ile pracujemy akurat na Parceli Dudzińskiej. Tak, jak teraz. W pojemnikach chłodzi się wino a w termosie czekają pierożki z młodą cebulką.

Uszczykujemy czubki pędów winorośli. Krzewy mają cały wigor skierować do młodych, szybko rosnących gron. Obniżamy też w ten sposób wysokość zielonego szpaleru wpuszczając słońce w międzyrzędzia. Praca jest żmudna i męcząca. Trzeba kucnąć, oberwać pasierby – takie młode, boczne odrosty zagęszczające szpaler – a potem zaraz wstać, wyciągnąć wysoko ręce, obciąć sekatorem wierzchołki latorośli i wyszarpać z zielonego gąszczu. Idziemy pod górę a potem w dół. I znowu pod górę i znowu w dół. Każdy obrabia dwa rzędy. Najpierw są rozmowy, śmiechy. Potem zdania urywają się i milkną. Co chwila ktoś staje, rozmawia przez telefon. Każdy pracuje w swoim tempie. Coraz częściej spoglądamy na dół, odliczamy odległość do orzecha, przeliczamy na ilość kucnięć i wspięć na palce. Jesteśmy głodni i spragnieni. I jednak ciekawi: kto zjadł?

Mam wrażenie, że za moimi plecami, za zieloną ścianą Johannitera, coś się poruszyło. Kucnąłem. Tak jak wtedy, w styczniu. Był mroźny dzień a mnie przyszło do głowy wpaść do Bliskowic i zrobić zimowe zdjęcia winnicy. Pole wyglądało jak biała, nieskalana niczym płachta na której rozpostarto ciemne fastrygi zimujących krzewów. Nadchodził wczesny zmierzch. I wtedy usłyszałem pochrząkiwania. A potem ujrzałem w odległości kilkunastu metrów dziczą rodzinę: dwie duże świnki i cztery mniejsze. Zajęte rozgrzebywaniem śniegu nie zwracały na mnie najmniejszej uwagi. Robiły to metodycznie. Podzieliły się na dwa zespoły: duża świnka i dwie małe. Duża ryła niczym pługiem w zmieszanym z ziemią śniegu a dwie małe szły obok siebie z tyłu z ryjkami wetkniętymi w świeżo spulchnioną ziemię. Co chwila duża przystawała, chrząkała energicznie a wtedy małe świnki podchodziły bliżej i coś tam wyjadały. Jedna z nich, najmniejsza, przebiegała pod rusztowaniem i starała się być jednocześnie i w jednym i drugim zespole. I nigdy nie zdążała. Zanim dobiegła – rodzeństwo wyjadało smakołyk. Zwierzęta starannie omijały krzewy, jakby zdawały sobie sprawę z ich nietykalności. W pewnej chwili dzicza mama kwiknęła głośniej, odwróciła się i popatrzyła na mnie swoimi maleńkimi, oczywiście świńskimi oczami. Zanim pomyślałem o ucieczce, stada już nie było. Wpadły do zapuszczonego śliwkowego sadu. Było już prawie ciemno, gdy przechodząc tamtędy, zauważyłem wydeptany w śniegu krąg a w jego centrum ciepłe jeszcze, zwęglone szczapy. Mnóstwo śladów racic i wygniecionego śniegu w miejscach, gdzie najwidoczniej polegiwały dziki. I nigdzie śladów stóp. Ani jednego odcisku buta. Wracałem samochodem drogą prowadzącą z grzbietu wzgórz, poprzez zagajnik w wąwozie, do wioski na dole. Byłem pewny, że widzę ludzkie sylwetki przemykające w bezlistnym, zaśnieżonym lesie, a za nimi, całkiem blisko, podążające stadko ciemnych, zwalistych kul. Sześć dzików. Nikt nikogo nie gonił, nikt nie uciekał. Zatrzymałem się ale było pusto i cicho.

A teraz słyszę delikatny szelest. I po chwili, w przerwie pomiędzy powierzchnią ziemi a ścianą z liści, pojawił się rożek. Jeden sarni, kiwający się miarowo, rożek. Znikał co jakiś czas i znów wracał. Koziołek gorliwie podgryzał odrastające od zdrewniałego pnia winorośli zielone pędy. Ale czemu u licha jeden rożek? A gdzie drugi? Podniosłem się i ujrzałem parę obracających się niczym radarowe czasze uszu. Pomiędzy nimi, idealnie pośrodku, tkwił rożek. Uszy i rożek znikały, by pojawić się po chwili w nowym miejscu. Było jasne, że drugiego rożka nie było. Nigdy. Czar prysł, anioły odleciały a w oddali stara Pyźlakowa wrzeszczała na pijanego męża.

Podszedłem do orzecha. Ludzie stali nieco zakłopotani, z niepewnymi uśmieszkami na twarzy.

– Ktoś zjadł pierożki. I paróweczki. I zniknęła jedna butelka wina. Naszego wina. – pan Jacek stracił gdzieś swój stały uśmieszek. Na wygniecionej trawie walały się papierki po kiełbaskach i wylizany starannie pusty termos po pierożkach. Cztery butelki wina tkwiły na swoim miejscu, ale wszyscy widzieli, że rano było ich pięć.

Najmłodsza – chyba – córka pana Jacka podeszła do mnie i ukradkiem podała czarną, jedwabną rękawiczkę. Damską.

– Jak się obudziłam to znalazłam tylko to – wyszeptała.

I znów, chociaż głowy za to nie dam, miałem wrażenie, że daleko, znad Wisły, dobiegają wesołe śmiechy i chichoty a nad wysokimi łanami nieskoszonych łąk pojawia się i znika czerwony berecik.

autor: Lech Mill